Sunday 11 May 2014

mozaikownia


Pisanie chronologiczne chyba nie jest w moim stylu. Że byłam w Wewnętrznej Mongolii, a tydzień później na Wielkim Murze i w Parku Beihai, i co z tego? Nie zależy mi na turystycznej wyliczance, cenię sobie jednak to, że za każdym razem kiedy jadę na Doncheng (wschodnia, tętniąca życiem część Pekinu), z coraz większą łatwością toruję sobie drogę między hutongami, mijając znane mi już budy, kafejki, byle w kierunku małego zakurzonego sklepu fotograficznego, gdzie wywołuję filmy. 

 Ze sklepikiem to też niezły sukces, bo o ile zakup  filmu był pestką, ale już zapytać, czy również wywołują je okazało się nie lada gestykulacją stosowaną. Ja przy mojej ignorancji językowej, nawet nie jestem w stanie komunikować się na poziomie ‘kali jeść, kali spać’, zdobywam się jedynie na Xie Xie (szie szie – dziękuję), a reszta to pokazywanie palcem i dźwięki jaskiniowca na tak i nie ‘uhm’, ‘uh uhm’.

Sklepik to jedno z moich miejsc w Pekinie, tych, które odkryłam nie wodzona za rękę przewodnikiem Lonely Planet. Jest to rodzinny biznes z kuchnią na zapleczu, skąd dochodzą przesmaczne zapachy. Sklepik jest wypełniony analogami, polaroidami, filmami, fotoalbumami i różnymi „autorskimi” przedmiotami jak np. kolekcja metalowych zabawek. Nie powiem, aby dochodziło do rozkwitu przyjaźni między mną a sprzedawcami (rodzeństwo), ale fajna jest myśl, że to takie miejsce zrodzone z pasji, nienastawione na komercyjny popyt. 

Na mojej dzielnicy jest Secret Garden Cafe, jedyne miejsce jakie znam, gdzie serwują rozsądnie smakującą kawę, która ścina z nóg (ale nie pozwala zasnąć, o czym się przekonałam). Jest to osiedlowa kafejka, w środku wypełniona drewnianymi panelami i książkami, i sądząc z napisów i malunków na ścianach jest zorientowana na edukację proekologiczną i inicjatywy społeczne. Można tam zjeść ‘europejsko’ (brakuje mi tego), napić się różnych trunków, przyjść na lekcje chińskiego czy po prostu traktować jak czytelnię. 

Może właśnie swoje miejsca sprawiają, że w danym mieście zaczynasz się czuć coraz bardziej u siebie? Zostało mi tu niecałe trzy tygodnie, więc do takiego poczucia swojskości raczej nie dojdzie, ale być może kiedyś jak tu wrócę, nogi same mnie poniosą w kierunku miejsc, z którymi się zapoznałam.


 


W piątek przy okazji wspinaczki (stromo i po skałach) na wspomniany Wielki Mur, doszło do mnie jak ostatnimi czasy odwykłam od obcowania z ludźmi. Trekking był z ekipą z Couch Surfingu, i był to drugi raz, jak się z kimś spotkałam. Jasne, widuję się z moimi studentkami, widuję Panie w sklepie i ludzi, którzy czasem starają mi się coś opchnąć, ale... Odwykłam od przysłowiowej ustawki z kimś na kawę, do kina, hangout miejski czy na wspinanie się. Nawet doceniłam, że to tak fajnie się z kimś spotkać i poglądami wymienić, pośmiać nawet... To, co jest normalną częścią życia w Londynie, tutaj obumało siłą rzeczy. A tak naprawdę doceniam swoją samotnością, nierozpraszanie się obecnością ludzi i multum czasu na studiowanie, czytanie czy filmy.

No comments:

Post a Comment