Dzis udałam
się do Ordos, największego na świecie (Chiny w ogóle przodują we wszelkich
NAJ, patrz Zakazane Miasto - największy kompleks pałacowy na świecie, tuż obok
Tiananmen Square, największy plac) tzw. Ghost City, czyli miasta duchów.
Ordos zostało sztucznie zaprojektowane do pomieszczenia co najmniej milionowej
populacji, a w rzeczywistości jest zamieszkane może przez 15.000?
Ordos zieje
pustką i nowoczesnością, sterylnością ulic niczym w Singapurze. Porządek
utrzymywany jest przez rzesze sprzatączy, najliczniejszą grupę zawodową w
mieście, tuż po budowlańcach rzecz jasna... Ordos jest niczym szalona wizja
urban developera, pozbawiona jednak romantyzmu Abu Dhabi, a mimo to obok już
postawionych obiektów, dostawiane są kolejne szkielety. Miasto oszałamia
rozmachem i absurdem, podsuwa skojarzenie z Koreą Północną w wersji CMYK:
wyludnione ulice, ekspansywne wieżowce, podstarzali sprzątacze w ujednoliconych
uniformach (kolonie karne?)...
Zdecydowanie
jest to jedno z najciekawszych miejsc, jakie bylo mi dane odwiedzić. Ever.
Moja strawa
w Wewnętrznej Mongolii nie jest powalające, głównie to, co upoluję w
supermarketach, jakieś węglowodany (dzisiejszym hitem okazała się chałka,
zupełnie jak z mojego dzieciństwa!), białko w postaci liofilozowanego tofu i
fistaszków, popijane smutasem (tzn. smoothie), ewentualnie jakiś owoc, jak uda
mi się wypatrzyć zdrowo wyglądające jabłka czy mango. Odmawiam plądrowania
lokalnych jadłodajni, bo słyną z tzw. soupy gunk, czyli hot potów, czyli
gorącej wanny wypełnionej woda, jakimś noodlem, warzywem i zapewne stosem
padliny, najprawdopodobniej rogatej, bo z barana Mongolia słynie.
Niektóre
restauracje co prawda dają nadzieje, są obrazkowe, ale kiedy tak skanuję
wzrokiem zdjęcia potraw, to są one tak zamazane i relatywne, że wiadoma jest
zawartość niekoszernych (dla mnie) ingrediencji.
soupy gunks at its best
W tym
względzie jestem nieustępna, bo możesz albo uczyć się chińskiego, gestykulując
tłumaczyć, że bez mięsa, baz najmniejszych skraweczków nawet, albo liczyć na
łut szczęścia, albo nadziać się na niespodziankę na talerzu. Ja pasuję, nie
licytuję zawartości talerza i unikam rozczarowań na rzecz stołowania się w sklepach,
marketach etc, oczywiście it's subject to change and location.
Dziś dotarło do mnie rownież jak cholernie jestem zawzięta. Nie pierwszy raz zresztą. Wracając z Ordos przymierałam głodem, nie było sposobności do shoppingu i ja też włączyłam liquid mode, aby nie tracić czasu. Miało być pięknie: 1,5 godziny w busie, potem bus nr 17 ma dworzec i w drodze do hotelu (5 minut) szybki zakup strawy i planowane zaleganie w hotelu.
Hmm, autobus
wysadził mnie w miejscu X, szybka analiza wziąć taxi VS ustalenie pozycji
odczytanej z mapy w smartfonie i partyzantka; zadecydowałam, że mimo głodu,
zmęczenia materiału i innych dysfunkcji, podejdę te 3 kilometry.
Przypomniały
mi się przy okazji dziesiątki podobnych sytuacji, kiedy to styrana po dniu
miejskiego trekkingu czy pochodu wzdłuż autostrady z gabarytem na plecach,
odmawiałam podjechania autobusem, taksoówką po prostu siermierka zamiast the easiest
way. Nie wiem czemu w ten sposób postępuję, zwłaszcza jak podróżuję sama, czy
ktoś ma podobnie?
Jutro w nocy wskakuję w pociąg powrotny do Pekinu. 12 godzin przejażdżki w mikroleżance, na półce w zasadzie. Sweet.
No comments:
Post a Comment