Friday, 2 May 2014

Ordos i miscellanea z Wewnetrznej Mongolii


Dzis udałam się do Ordos, największego na świecie (Chiny w ogóle przodują we wszelkich NAJ, patrz Zakazane Miasto - największy kompleks pałacowy na świecie, tuż obok Tiananmen Square, największy plac) tzw. Ghost City, czyli miasta duchów. Ordos zostało sztucznie zaprojektowane do pomieszczenia co najmniej milionowej populacji, a w rzeczywistości jest zamieszkane może przez 15.000? 
Ordos zieje pustką i nowoczesnością, sterylnością ulic niczym w Singapurze. Porządek utrzymywany jest przez rzesze sprzatączy, najliczniejszą grupę zawodową w mieście, tuż po budowlańcach rzecz jasna... Ordos jest niczym szalona wizja urban developera, pozbawiona jednak romantyzmu Abu Dhabi, a mimo to obok już postawionych obiektów, dostawiane są kolejne szkielety. Miasto oszałamia rozmachem i absurdem, podsuwa skojarzenie z Koreą Północną w wersji CMYK: wyludnione ulice, ekspansywne wieżowce, podstarzali sprzątacze w ujednoliconych uniformach (kolonie karne?)... 

Zdecydowanie jest to jedno z najciekawszych miejsc, jakie bylo mi dane odwiedzić. Ever.
 Moja strawa w Wewnętrznej Mongolii nie jest powalające, głównie to, co upoluję w supermarketach, jakieś węglowodany (dzisiejszym hitem okazała się chałka, zupełnie jak z mojego dzieciństwa!), białko w postaci liofilozowanego tofu i fistaszków, popijane smutasem (tzn. smoothie), ewentualnie jakiś owoc, jak uda mi się wypatrzyć zdrowo wyglądające jabłka czy mango. Odmawiam plądrowania lokalnych jadłodajni, bo słyną z tzw. soupy gunk, czyli hot potów, czyli gorącej wanny wypełnionej woda, jakimś noodlem, warzywem i zapewne stosem padliny, najprawdopodobniej rogatej, bo z barana Mongolia słynie. 
Niektóre restauracje co prawda dają nadzieje, są obrazkowe, ale kiedy tak skanuję wzrokiem zdjęcia potraw, to są one tak zamazane i relatywne, że wiadoma jest zawartość niekoszernych (dla mnie) ingrediencji.
 soupy gunks at its best
 W tym względzie jestem nieustępna, bo możesz albo uczyć się chińskiego, gestykulując tłumaczyć, że bez mięsa, baz najmniejszych skraweczków nawet, albo liczyć na łut szczęścia, albo nadziać się na niespodziankę na talerzu. Ja pasuję, nie licytuję zawartości talerza i unikam rozczarowań na rzecz stołowania się w sklepach, marketach etc, oczywiście it's subject to change and location.

Dziś dotarło do mnie rownież jak cholernie jestem zawzięta. Nie pierwszy raz zresztą. Wracając z Ordos przymierałam głodem, nie było sposobności do shoppingu i ja też włączyłam liquid mode, aby nie tracić czasu. Miało być pięknie: 1,5 godziny w busie, potem bus nr 17 ma dworzec i w drodze do hotelu (5 minut) szybki zakup strawy i planowane zaleganie w hotelu. 
Hmm, autobus wysadził mnie w miejscu X, szybka analiza wziąć taxi VS ustalenie pozycji odczytanej z mapy w smartfonie i partyzantka; zadecydowałam, że mimo głodu, zmęczenia materiału i innych dysfunkcji, podejdę te 3 kilometry. 

Przypomniały mi się przy okazji dziesiątki podobnych sytuacji, kiedy to styrana po dniu miejskiego trekkingu czy pochodu wzdłuż autostrady z gabarytem na plecach, odmawiałam podjechania autobusem, taksoówką po prostu siermierka zamiast the easiest way. Nie wiem czemu w ten sposób postępuję, zwłaszcza jak podróżuję sama, czy ktoś ma podobnie?

Jutro w nocy wskakuję w pociąg powrotny do Pekinu. 12 godzin przejażdżki w mikroleżance, na półce w zasadzie. Sweet.

No comments:

Post a Comment