Pisanie chronologiczne
chyba nie jest w moim stylu. Że byłam w Wewnętrznej Mongolii, a tydzień później
na Wielkim Murze i w Parku Beihai, i co z tego? Nie zależy mi na turystycznej
wyliczance, cenię sobie jednak to, że za każdym razem kiedy jadę na Doncheng
(wschodnia, tętniąca życiem część Pekinu), z coraz większą łatwością toruję
sobie drogę między hutongami, mijając znane mi już budy, kafejki, byle w kierunku
małego zakurzonego sklepu fotograficznego, gdzie wywołuję filmy.
Ze sklepikiem to też niezły sukces, bo o ile zakup filmu był pestką, ale już zapytać, czy również wywołują je okazało się nie lada gestykulacją stosowaną. Ja przy mojej ignorancji językowej, nawet nie jestem w stanie komunikować się na poziomie ‘kali jeść, kali spać’, zdobywam się jedynie na Xie Xie (szie szie – dziękuję), a reszta to pokazywanie palcem i dźwięki jaskiniowca na tak i nie ‘uhm’, ‘uh uhm’.
Ze sklepikiem to też niezły sukces, bo o ile zakup filmu był pestką, ale już zapytać, czy również wywołują je okazało się nie lada gestykulacją stosowaną. Ja przy mojej ignorancji językowej, nawet nie jestem w stanie komunikować się na poziomie ‘kali jeść, kali spać’, zdobywam się jedynie na Xie Xie (szie szie – dziękuję), a reszta to pokazywanie palcem i dźwięki jaskiniowca na tak i nie ‘uhm’, ‘uh uhm’.
Sklepik to
jedno z moich miejsc w Pekinie, tych,
które odkryłam nie wodzona za rękę przewodnikiem Lonely Planet. Jest to
rodzinny biznes z kuchnią na zapleczu, skąd dochodzą przesmaczne zapachy.
Sklepik jest wypełniony analogami, polaroidami, filmami, fotoalbumami i różnymi
„autorskimi” przedmiotami jak np. kolekcja metalowych zabawek. Nie powiem, aby
dochodziło do rozkwitu przyjaźni między mną a sprzedawcami (rodzeństwo), ale
fajna jest myśl, że to takie miejsce zrodzone z pasji, nienastawione na komercyjny
popyt.
Na mojej dzielnicy jest Secret Garden Cafe, jedyne miejsce jakie znam, gdzie
serwują rozsądnie smakującą kawę, która ścina z nóg (ale nie pozwala zasnąć, o
czym się przekonałam). Jest to osiedlowa kafejka, w środku wypełniona
drewnianymi panelami i książkami, i sądząc z napisów i malunków na ścianach
jest zorientowana na edukację proekologiczną i inicjatywy społeczne. Można tam
zjeść ‘europejsko’ (brakuje mi tego), napić się różnych trunków, przyjść na
lekcje chińskiego czy po prostu traktować jak czytelnię.
Może
właśnie swoje miejsca sprawiają, że w danym mieście zaczynasz się czuć coraz
bardziej u siebie? Zostało mi tu niecałe trzy tygodnie, więc do takiego
poczucia swojskości raczej nie dojdzie, ale być może kiedyś jak tu wrócę, nogi same
mnie poniosą w kierunku miejsc, z którymi się zapoznałam.
W
piątek przy
okazji wspinaczki (stromo i po skałach) na wspomniany Wielki Mur, doszło do
mnie jak ostatnimi czasy odwykłam od obcowania z ludźmi. Trekking był z ekipą z
Couch Surfingu, i był to drugi raz, jak się z kimś spotkałam. Jasne, widuję się
z moimi studentkami, widuję Panie w sklepie i ludzi, którzy czasem starają mi
się coś opchnąć, ale... Odwykłam od przysłowiowej ustawki z kimś na kawę, do
kina, hangout miejski czy na wspinanie się. Nawet doceniłam, że to tak fajnie
się z kimś spotkać i poglądami wymienić, pośmiać nawet... To, co jest normalną częścią życia w Londynie, tutaj obumało siłą rzeczy. A tak naprawdę doceniam swoją samotnością, nierozpraszanie się obecnością ludzi i multum czasu na studiowanie, czytanie czy filmy.
No comments:
Post a Comment